O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (1)

Nie mieli pióropuszy ani łuków. Chodzili w dżinsach i zielonych kamizelkach od starostwa Carmen de Atrato. Nawet kije do obrony mieli zabejcowane. A jeśli chodzi o te "inne historie", no to będę i Indianki topless, i autobus spalony przez guerillę, także kolorowo prawie jak w teledyskach disco polo.

(od razu zaznaczę, że użyte przeze mnie słowo "Indianin" jest jak najbardziej niestosowne i użyłem go tylko w celach prowokacyjnych, z czego wytłumaczę się w odpowiednim momencie)

Część (1)
Część (2)
Część (3)  

Puszcza
Żeby wyjechać z Medellin musiałem znowu przebić się przez całe miasto. Już trzeci raz: jadąc z Bogoty wjechałem od północy, przejechałem na południe żeby odwiedzić Dom Rowerzysty w San Antonio. Następnie wróciłem do centrum celem m.in. zakupu koszyka wiklinowego na kierownicę. No, a teraz musiałem wyjeżdżać znów.

Mój nowy przyjaciel - koszyk.
Tak naprawdę to nie początkowo chciałem kupować żadnego koszyka. Chodziło mi o taką sakwę co to się instaluje na kierownicy z mechanizmem łatwego zdejmowania i używania jej jako torby na ramię. Ale w kolarskim kraju Kolumbią zwanym (legendarny Lucho Herrera czy współczesny Nairo Quintana - pierwszy w Giro de Italia 2014, drugi w Tour de France 2013 i 2015) takich rzeczy nie ma. Objechałem wszystkie (wszystkie!) sklepy w drugim największym mieście kraju Medellinem zwanym, i nic. Trudno - pomyślałem sobie - kupię sobie koszyk. I znalazłem cudo wiklinowe ze sprytnym uchwytem na kierownicę do łatwego zdejmowania. Ale szybko okazało się, że uchwyt to takie badziewie, że nie wytrzymuje ciężaru nawet pustego koszyka. Trudno - pomyślałem sobie - kupię sobie bagażnik i zamontuje koszyk na bagażniku. A w razie czego, w przyszłości, bagażnik może się przydać na jakieś dodatkowe sakwy powiedzmy. No, i naprawdę myślałem, że to takie proste, że po prostu pójdę do jednego z kilkunastu sklepów stojących w rzędzie niedaleko placu Botero i najzwyczajniej w świecie poproszę o bagażnik do przodu na koła 28". Naprawdę tak myślałem, haha!

W kolarskim kraju Kolumbią zwanym takich rzeczy też nie ma. Bo bagażnika, proszę pana, nie daje się do przodu, tylko do tyłu, pan nie wiedział? No więc mają bagażniki tylko do tyłu i wszystkie rzecz jasna rozmiar 26". I tak, tak, sprzedają rowery 28", nawet 29", ale akcesoriów do nich już nie! W ogóle inwentarz kolumbijskich sklepów rowerowych doskonale odzwierciedla strukturę społeczną. Z drobnymi wyjątkami, ale zasadniczo sprzęt dzieli się na dwie klasy: jednorazowe rowery rasy supermarketowej za sto dolarów z jednej strony i kolażówki za kilkanaście tysięcy złotych z drugiej. I naprawdę, sklep w którym rzędem wiszą pojazdy o tych astronomicznych cenach znaleźć jest banalnie łatwo, natomiast bagażnik do przodu i to jeszcze na koła 28" - zupełnie niemożliwe.

Korzystamy jednak ze wspomnianej już struktury społecznej: jedni mają ziemie o rozciągłości połowy departamentu, inni pracują w brudnych warsztatach zarabiając grosze. Kupiłem tylny bagażnik 26" i wybrałem się do spawacza. Nie było to łatwe, bo w Medellin spawacze są wyspecjalizowani: jedni robią tylko schody, inni drzwi do garaży: znalezienie spawacza uniwersalnego zajmuje chwilę. Następnie należało przedłużyć stelaż bagażnika i opracować system do zamontowania go do śruby mocującej przedni hamulec i gotowe. Zapłaciłem jakieś piętnaście złotych za tę dość skomplikowaną usługę.

Na bagażniku zamontowałem koszyk, do którego to koszyka wkładam sobie torbę z aparatem, pieniędzmi, mapą i notesem, dzięki czemu moje życie stało się łatwiejsze: teraz mam pod ręką wszystko, co najpotrzebniejsze.

No i się rozpisałem o czym innym, a przecież miało być o Indianach!

Tak, jestem najelegantszym podróżnikiem jakiego widziały amerykańskie asfalty.
Medellin znalazło sobie miejsce między załomami Cordillera Central, jednego z trzech pasm górskich biegnących z południa na północ Kolumbii. Pozostałe to Cordillera Oriental (Wschodnia) i Cordillera Occidental (Zachodnia), i to właśnie do przekroczenia tej ostatniej będziemy się przymierzać. Najpierw należy jednak wygrzebać się z kotliny Medellinu, z jego 1600 m n.p.m. wdrapać się nieco wyżej i potem już zjeżdżać do doliny Rio (rzeki) Cauca. Ameryka cierpi w tym roku efekty zjawiska El Niño - nadzwyczaj wysokie temperature skutkujące suszą. Rzeczywiście, wzgórza między Medellin i Bolombololo są żółtawe, koryta rzek puste, a w miasteczkach woda bywa racjonowana po kilka godzin dziennie, a czasem rzadziej.

Rozmowa z panią z bistra w Amaga:
- Jak tam miasteczko?
- Ale co, wojna czy pieniądze?
- No... obie te rzeczy.
- Obecnie nie ma ani jednego, ani drugiego!

Droga z Bolombolo aż do skrzyżowania Ciudad Bolivar (w prawo) i Jardin (w lewo) ciągnie się wąskim korytarzem między stromym górskim stokiem a rzeką. Od czasu do czasu ciasna dolina poszerza się nieco, dając miejsce zielonym pastwiskom. Wszystkie (wszystkie!) należą do jednego właściciela. Reszta ludności żyje na skraju drogi. Domy prawie spadają do rzeki. Nie ma miejsca. Wychodzisz z domu i już jesteś na asfalcie. Łowisz ryby, albo pracujesz sezonowo w latyfundium u pana.

Gdy tamtędy przejeżdżałem, było już późno, ściemniało się i nie miałem gdzie spać. Wstyd mi było pytać tych ludzi o skrawek podłogi na namiot, na karimatę, na cokolwiek. Oni sami się tam nie mieścili.

Myślałem o latach wstępowania Polski do Unii Europejskiej. Pamiętam, że była wówczas taka akcja (może źle pamiętam i ktoś mnie poprawi), takie nagłaśnianie problemu małych gospodarstw rolnych. Że to się nie opłaca i że bez sensu i że to przez nie jestesmy zacofani. Nakłaniało się ludzi, żeby sprzedawali te swoje dwa hektary i przechodzili na wcześniejszą emeryturę albo pobierali jednorazową dotację. Pamiętam, że nie wzbudzało to mojej podejrzliwości. Świetnie - myślałem - no przecież to logiczne, małe gospodarstwa są bez sensu, sa nierentowne, nie stać ich na rozwój technologiczny itp. No tak. Ale nie trzeba być magiem z Oz żeby przemyśleć konsekwencje tego typu akcji. Ludzie wyprzedają ziemię, ale zazwyczaj nie pozostają bezdzietni. Ich dzieci zasilają rzesze bezrobotnych, szukają szczęścia w miastach. Wieś się wyludnia, nie zasila gospodarczo ani siebie, ani powiatowych miasteczek. W ogóle ginie prowincja i puchną miasta. Struktura społeczna się zmienia: przybywa ludzi bez ziemi i bez pracy (bez korzeni, bez identyfikacji, bez satysfakcji płynącej z kultywowania własnymi rękami własnego kawałka pola), a z drugiej strony tworzy się kasta wielkich właścicieli ziemskich. Struktura neokolonialna, dokładnie taka, jak się obserwuje w Kolumbii czy w Ameryce Środkowej.

No tak, ale przecież małe gospodarstwa są nierentowne, no to co robić? Po pierwsze zastanowić się, czy przyczyną ich nierentowności jest tylko mały rozmiar, czy - bo ja wiem - spekulacja na rynku towarowym. Ostatecznie w 2008 roku ceny żywności na całym świecie wystrzeliły do góry, więc może wyprowadzanie trzech krów na pastwisko znowu mogłoby przynieść zyski. W innych krajach wyprowadzają i się da. Po drugie: czy skupianie własności dużych połaci ziemi w ręku jednego właściciela wynajmującego potem siłę roboczą sezonowo na stawkach 5zł/godzinę na umowę zlecenie albo na czarno jest jedynym rozwiązaniem? Bardzo ciekawe (bardzo ciekawe!), że nikt nie wspomniał wowczas o formowaniu spółdzielni rolniczych. W Kolumbii na przykład w regionie kawowym formują się spółdzielnie kawowe, gdzie mali właściciele ziemscy wspólnie są w stanie uformować istotną siłę ekonomiczną. Małe górskie miasteczka kwitną dobrobytem, ludzie zachowują swoją kulturę i świadomość regionalną, czują się potrzebni i mają swoje miejsce na ziemi. No, ale u nas tak się najwidoczniej nie dało. Czemu? Nie wiem, bo nie i już. Komuś taki pomysł najwyraźniej się nie spodobał, albo po prostu nikomu to nie przyszło do głowy, kto wie. Warto by było zbadać tę kwestię zamiast zastanawiać się, czy Tusk obraził się na Kaczyńskiego bardziej niż Kaczyński na Tuska, a może odwrotnie. (a tak swoją drogą to czytaliście Patologia transformacji Witolda Kieżuna?)

No i znowu się rozpisałem o czym innym, a przecież miało być o Indianach!

Matterhorn po globalnym ociepleniu, albo szpiczasta góra w drodze na Bolombolo.
Ciudad Bolivar to jedno z tych sympatycznych miasteczek, gdzie na obszernym placu rozstawiono krzesełka piekarni i kawiarni. Siedzą tam mężczyźni w kapeluszach siorbiący kawę. Przykrywają ich rozłożyste konary drzew. Światło słońca odbija się od liści i spada na nas zielone. Idylla. Usiadłem, położyłem swój kapelusz na rogu stolika. Przyszedł kelner. Zamówiłem kawę i ciastko. Ktoś się przysiadł. Potem jeszcze ktoś. Rozmawialiśmy. Powiedzieli mi, że trzy dni wcześniej przejechał Francuz na rowerze. I tak zleciało pół poranka i południe.

Gołąb
Konary
Stoliki (no tak, tak, plastikowe, ale filiżanki mają z porcelany!)
Dalej droga pnie się jednostajnie w górę. Nie przystaje. Jakieś dwadzieścia kilometrów podjazdu. Droga prawie w całości betonowana. Robotnicy drogowi kończą ostatnie fragmenty. Podobno beton lepiej wytrzymuje wilgoć, bardzo wysoką w regionie, szczególnie po drugiej stronie góry.

Na szczycie Cordillera Occidental, i jednocześnie na granicy między departamentem Antioquia (wyjeżdżamy) i Choco (wjeżdżamy), usadowiła się wioska La Mansa. Ludzie są tam biali, kobiety lekko pulchnawe i o miodowych oczach. Chwast gryzą radosne bydlątka, pagóry naokoło porasta kawa. Z trawiastej pochyłości nad rzeką wyrasta kilka domów otoczonych kolorowym kwieciem i poletkami cebuli. W tle - skaliste szczyty. Drogą wracają z mężczyźni o czerwonych twarzach. Prowadzą muły obładowane workami kawowego ziarna. Znów idylla.

Dużo kawy

Rowerzysta sztuk jeden
La Mansa
Powrót z pola
Obóz, dzień drugi
Zszedłem do strumienia i rozbiłem namiot w akompaniamencie dzieci z sąsiedztwa. Potem wziąłem butelkę i poszedłem do najbliższego domu prosić o wodę. Dostałem wodę, kawę, ciastka i zaproszenie na kolację. Ryż, fasola, jajko i plaster mortadeli. Ona pulchna i o miodowych oczach. On chudy i zniszczony, chociaż może w moim wieku, albo nieco tylko starszy. Dwójka dzieci, chociaż jest jeszcze jedno - jak mi powiedział starszy - ale "de otro papa", z innego ojca. Ona maluje paznokcie sąsiadkom. Ma całą skrzynkę lakierów, zupełnie imponującą, zwłaszcza jak na te osiem domów La Mansy. On pracuje z kawą i bydłem.

Rano jedni wyprowadzają muły z zagród i idą w pole. Inni ubierają pomarańczowe kombinezony by zalewać brakujące fragmenty drogi betonem.

Zebrałem się późno, koło dziesiątej. Wysuszenie namiotu zajęło słońcu sporo czasu, ja zająłem się spacerowaniem po wsi w te i we wte.

Koło południa dojechałem do odbicia na Carmen de Atrato. To jest "El Siete", "Siedem". Przy drodze do Quibdo tych niewiele niewielkich osad przyjęło numerowane nazwy od obozów robotniczych zakładanych gdy po raz pierwszy przebijano się przez dżunglę by budować trasę w kierunku stolicy departamentu Choco. Podobno Francuz wyjechał z "El Siete" tego samego dnia rano.

Dalej zjazd z Cordillery i "El Choco puro y duro", Choco w czystej postaci. Znika kawa i bydło na swoich pastwiskach. Betonowa szosa zmienia się w kamienistą drożynę. Jasne niebo zasnuwa się gęstymi chmurami. Jest wilgotno. Białych mężczyzn i rumiane kobiety zastępuje rdzenna ludność tych okolic o skośnych oczach i twardych rysach. Niżej: czarni. W kilka kilometrów świat zmienia się nie do poznania.

Osada ludzi z etni Katios
Droga w dół
Anioł ogłaszający pewnie koniec świata.

Dwa dni wcześniej guerilla ELN zakończyłą trzydniowy "strajk zbrojny", czyli taki czas, w którym zupełnie otwarcie zapowiadają, że będzie się działo. I działo się: w departamencie Cesar zwalili słup elektryczny pozbawiając prądu kilku okolicznych powiatów. W Choco spalili autobus.

Droga jest pełna patroli wojskowych. Spotykam je dwa, trzy razy dziennie (w okolicach "El 10" żołnierze mówią mi, że parę godzin wcześniej przejechał tamtędy Francuz). Mimo to trafiam też na guerillę - grupy zbrojne potencjalnie lewicujące, w stanie wojny z oficjalną władzą mniej więcej od pięćdziesięciu lat. W praktyce - a przynajmniej na to wygląda - zdemoralizowana banda skupiona bardziej na handlu narkotykami i pobieraniu haraczy niż pomocy biednym i uciśnionym w ultrakapitalistycznej rzeczywistości Kolumbii, pozostającej we władaniu kilku klanów wielkich właścicieli ziemskich od czasów kolonii. W Kolumbii, gdzie płacisz za przejazd drogą, za wejście do lasu, za oddychanie (prawie). Gdzie wszystko jest ogrodzone - no dobra, jak na całym kontynencie - i gdzie masy zarabiają płacę minimalną w wysokości jakichś 900zł, a inni fundują sobie studia w najlepszych prywatnych uniwesytetach w kraju gdzie zostawiasz kilkanaście tysięcy złotych na semestr. Gdzie jedni posiadają całe doliny rzek, a innym drewniany domek prawie że spada w przepaść tej rzeki, bo nie mieści sie przy drodze. No ale do rzeczy: ubrany w mundur mężczyzna - bez naszywki "ejercito nacional" (wojsko narodowe), a z czarno-czerwoną chustą na szyi - stał najzwyczajniej w świecie przy drodze z karabinem w ręku, dozorując rozładunku samochodu dostawczego. Albo go okradali, albo był to zamówiony transport - ludzie różnie mi to potem komentowali. Dwieście metrów dalej czekało dwóch jego umundurowanych kolegów.

Niżej, na wjeździe do "El 20", też trafiłem na podejrzanych osobników. Nie mieli co prawda czarno-czerwonych chust, ale naszywki "ejercito nacional" też nie. Byli widocznie za młodzi jak na wojskowych, a mundury sprawiały wrażenie nieco wystrzępionych, podczas gdy te rzeczywiście wojskowe zwykły lśnić nowością. Dwóch mężczyzn, znów przy samej drodze.

No i znowu się rozpisałem o czym innym, a przecież miało być o Indianach!

Autobus spalony (spokojnie, bez pasażerów) na trasie między Medellin i Quibdo, prawdopodobnie przez ELN.


Część (1)
Część (2)
Część (3)


Komentarze

Popularne posty